Firmy zaczynają produkować niezadowolonych handlowców, którzy czują się jak odganiane przez klientów muchy sprzed nosa, bo tylu już ich jest. Mają poczucie unoszenia się jak plankton w nieskończonej rynkowej głębi, w której oprócz nich unoszą się setki tysięcy innych, podobnych do pyłu cząstek. W otchłani słychać echo „you can do it, you can do… you can… you… what are you doing?”. I wszyscy oni razem z bliska spoglądają na przepływające obok silne, korporacyjne wieloryby, które jednym ruchem ogona zamieniają ten plankton w wir nieprzejrzystej mgły, gdzie każdy gubi się wzdychając „ach ile bym dał, by zdobyć tego klienta - ale produkt naszej firmy jest tak pospolity, wszyscy sprzedają to samo…”.
Handlowiec słyszy od wieloryba „ale my już tego próbowaliśmy - to nie działa”. A czy po 10 dniach chodzenia na siłownię zobaczysz efekt? W takiej stagnacji (pogoni za prowizją i klientem) można trwać długo, firma może też uniknąć rotacji, gdyż przyzwyczajenie do biurka można tłumaczyć „przecież w innej firmie jest tak samo trudno o sprzedaż, wiem, bo mam tam znajomych”.
Pozostaje więc dobry zespół, który mimo borykania się z taką świadomością, będzie grzał w murach firmy przez lata i tworzył wizerunek rodzinnego ogniska. Kubki z firmowym logo rozbijają się przecież łatwiej niż psychika. Czy to jest lekarstwo na zdobywanie tego, co chcemy w życiu osiągnąć? Czy może jest to tylko chwilowa recepta na depresję, którą będziemy za kilkanaście lat w myślach zabijać słowami „a mogłem / mogłam wtedy zaryzykować i zrobić inny krok”.
Odważyłem się.
Na firmowej imprezie podnoszę lampkę szampana, obserwując cały ten cyrk, którego za całkiem dobre pieniądze muszę być przewodnikiem, który sprzedaje usługi w nieskończonej ilości nie po to, by zadowalać klientów i tworzyć wartości, ale by zdobywać kasę. Bo jaka jest główna zasada prowadzenia cyrku - aby bawić ludzi, czy zarabiać na nich?
I wszyscy mamy tego serdecznie dosyć. Chcemy prowadzić biznes w oparciu o wartość niemierzalną w pieniądzu. Chcemy kierować zespołami bez konieczności okłamywania, że sprzedawana przez zespół usługa jednak działa w obszarze zwanym jako „zadowolenie klienta w stosunku do wysokości otrzymanej faktury”.
Firmy dzielą się na takie, które chcą robić pieniądze - i takie, które chcą robić biznes z wartościami, poparty strategią, przygotowaniem, przekonaniem - że pieniądz to tylko wypadkowa biznesu. Firma jest po to aby zarabiać? Dla mnie firma jest po to, aby pomagać w czymś ludziom, gospodarce, codzienności, coś ułatwiać lub usprawniać, powodować uśmiech!
Każdą usługę lub produkt można ubrać w wymiar wyższych wartości - przekonać sprzedających je ludzi, że nie sprzedaż sama w sobie jest narzędziem gry, ale to co ostatecznie otrzyma klient i co na tym zyska, co z tego będzie miał. Świadomość dojrzenia wartości w sprzedaży jest kluczowym elementem - możemy sprzedawać w taki sposób beton (przecież pozwala budować domy), kredyty (pieniądze pozwalają kupić ten beton na dom), ubrania, żywność, podróże, doświadczenia, usługi… ale to wszystko musi się czymś wyróżniać, a mianowicie wartościami jakie mają w sobie sprzedający je ludzie. Firma jako podmiot prawny nie ma żadnej wyższej wartości, gdyż to właśnie ludzie zasilający tę firmę posiadają wartości, a czasem należy im je wskazać.
Od najgorszych szefów nauczyłem się niezwykłego szacunku do ludzi, od mądrzejszych od siebie nauczyłem się słuchania, od zamkniętych na zmiany firm nauczyłem się naturalnej chęci do podejmowania decyzji, działania i mówienia nie - ale do wpajania słusznych wartości zespołowi, który może być zepsuty rodzicielskim wkładem w duszę o zabarwieniu „liczy się tylko kasa” - do tego nie musiałem dojrzewać, to już w sobie miałem.
Jaką misję ma Wasza marka, jakimi wartościami przekonujecie klientów do trzymania się blisko Waszego brandu, gdzie jest to coś, co z radością zrzuca rano z łóżek i wpycha pracowników do metra, toczącego się w kierunku Waszej siedziby? Kawa, owoce i karta Multisport?
Pomaganie firmom w biznesie stało się dla wielu z nas sposobem na codzienną nudę zarabiania, bo ponadto słyszymy „ale po co robić to i ulepszać tamto…”. Więc lubię robić to, co lubią ode mnie otrzymywać firmy - ale ta wewnętrzna konieczność, która nie pozwala zasypiać do 4 nad ranem przed ukończeniem projektu, który musi być doskonały w pełnym tego słowa znaczeniu - już nie wystarcza.
W pracy musimy kochać pieniądze, gdyż nikt nie oczekuje wartości, ani się nimi nie dzieli.
Urodził mnie kapitalizm, wychowałem się na rynku pieniądza, „ucz się, pracuj i dobrze zarabiaj” to lustro największej dumy, w której przeglądałem się przed pójściem do pracy. I rzeczywiście mając kiedyś 18 wiosen, stojąc przez 5 godzin w deszczu w oczekiwaniu na autobus, myślałem sobie tak: „co za bieda, przecież muszę mieć pieniądze, żeby wygodnie jeździć ciepłą limuzyną i nie tracić czasu, nerwów, zdrowia”. Chciałem tworzyć wartości i kreować nowe procesy, pracować w marketingu, ale firmy mówiły mi, że marketing to nie jest sprzedaż, a sprzedaż to taki „lepszy marketing” - właśnie dlatego za sprzedaż i „efekt” płaci się o wiele więcej. A przecież ja chcę mieć samochód, prawda? Pchano mnie do sprzedaży. I uderzył mnie cud, wszystkich nas uderzył - prowizja jest narzędziem diabła - możesz mieć ile chcesz, ile tylko jesteś sobie w stanie wyobrazić, niezmierzone zasięgiem horyzontu miliony złotych, przecież SKY is the LIMIT.
Jedyne co masz zrobić to sprawić, aby firma zarabiała więcej, barwnie brzmiące zakresy dzisiejszych stanowisk, ilości zadań i odpowiedzialności, misja firmy, sprowadzają się do jednego, płaskiego wymiaru - masz się firmie opłacać.
I czy kogoś dzisiaj obchodzi czy lubisz wspinaczkę, jazdę na rolkach, głaskanie żyraf na safari? To wszystko i tak zostanie zapomniane i odcięte arkuszem xls z wierszami wypełnionymi czerwoną czcionką Times New Roman „w tym miesiącu nie przynosisz zysków - albo wychodzisz ledwie na 0”. Tak powinny dzisiaj brzmieć ogłoszenia o pracę: „Do zrobienia jest X, nie ważne jaki jesteś, przyjdź, zrób to, zapłacimy”. Pamiętam gdy składałem trzecie z rzędu wypowiedzenie umowy o pracę, to za ścianą prezes próbował zrozumieć moją decyzję tymi słowami: „Szymon się zwalnia? Ale dlaczego? Przecież ma świetne wyniki - myślałem, że dając mu podwyżkę wykupiliśmy jego lojalność wobec naszej firmy”. Ależ to było cierpkie stwierdzenie. Zadzwoniła do mnie firma, która oferuje 2x większe wynagrodzenie.
Firma, która daje Ci tylko pieniądze, tylko pieniądzem Cię przyciąga - zawsze przegra z firmą, która zaoferuje więcej.
Mało kto rozumie, że polityka wynagradzania pracowników opiera się na jednej zasadzie: tylko płacąc - tylko stracisz. Natomiast „szef”, który zatrzyma Cię wartościami i kulturą organizacyjną, pasją do pracy i wizją wspólnego sukcesu „w celu czegoś, co zmienia świat”, czyli czymś więcej niż „przelewem do 10-go dnia każdego miesiąca”, może spać spokojnie. Taka firma nie musi się bać, że z pracownika wypłynie zaufanie gdy przyjdzie konkurencja i powie „damy Twoim ludziom więcej” - pracownik bowiem wie, że jest w dobrym miejscu - i zostanie. Przecież my szukamy wartości, szukamy siebie, sensu, czegoś więcej - i nie powinno to o nas świadczyć źle. Tylko dla pieniędzy możemy pracować naprawdę dla każdego, ale chcielibyśmy pracować tylko dla prawdziwych liderów, rzetelnych i szanujących siebie i biznes ludzi, a finalnie dla tych właśnie marek, które budują swoje imię na prawdziwej (niekoniecznie wyższej) misji.
Więc poszedłem na rynek pracy z uśmiechem… i z łatwością zacząłem dawać wyłącznie to, czego ode mnie oczekiwano, czyli przynoszenia zysków. Za wartości nikt nie chciał mi płacić, nikt nie posługiwał się strategią marki…jaką strategią? "Szymon - ten klient to debil, nie rozmawiaj z nim, prześlij info do działu prawnego, oni się nim zajmą. Szymon - zwolnij kolegę z działu, nie sprawdził się po pierwszym miesiącu pracy, więc już pewnie nic z tego nie będzie. Szymon - sprzedaż spada, to wina zespołu, potrzeba nowych leadów i nowej rekrutacji."
Mamy usługę - i to jest nasz strategia, sprzedajemy i zarabiamy.
I dochodzi do sytuacji, gdzie ja zarabiam, firma zarabia, nic poza tym - jakież to jest nudne. Dlatego kolejny raz po 2-3 latach podpisuję się pod wypowiedzeniem, by już za tydzień usiąść za nowym biurkiem, w fancy nowoczesnym biurowcu, tuż obok szklanej ściany wiejącej chłodną nudą, otwierającą widok na miasto. Miało być inaczej, na rozmowie słyszałem, że firma pełna jest autentyczności, jasnych zasad, prawdy, ważnego przesłania trzymającego ten biznes na wysokim poziomie…i bańka pęka - jest zupełnie inaczej. Po co było kłamać? I już pierwszego dnia w nowej pracy siedzę z myślą pt. „no niby spoko, tutaj znowu dostanę te kilkadziesiąt tysięcy”, a mimo tego klikam w przeglądarkę i wpisuję hasło: praca Berlin / Londyn / Nowy Jork… czyli „coś więcej”, bo Warszawa to już za mało - żaden pieniądz nie daje poczucia spełnienia jeżeli nie możesz kierować się wyznawanymi przez siebie zasadami. To błędne koło wrzuca mnie w zatracenie, czuję się jak pranie przełożone z jednej pralki do drugiej, nowej - z obrotami ustawionymi na wirowanie w PLN, wcześniej tysiąc obrotów, a jutro 2000 i więcej. Jakież to jest niesamowicie niesmaczne, gdy dociera do Ciebie, że za pracę dostajesz setki pociętych na prostokąty papierków z wizerunkami poważnych panów - i Twoja mina staje się coraz bardziej do nich podobna. Zupełnie jakbyś wymyślił nowy produkt, ale nie był z tego zadowolony - chciał więcej - bo to tylko produkt bez wiary w niego.
Co się stało z tym XXI wiekiem - pracujemy na papier?
Kolejna rozmowa o pracę - przychodzę, rozmawiam, jest rzeczowo i sympatycznie, zaczynamy coś do siebie czuć. Kawa smakuje doskonale, przychodzą ciastka, zawsze zjadam ciastka, które zostają podane - bo dlaczego miałyby tam stać bez powodu, zupełnie na pokaz albo na weryfikację „jak zachowa się kandydat - czy jest śmiały”?
NA POKAZ to jest słowo klucz na wielu rozmowach, wiele procesów oraz zasad jest pokazowych - zupełnie jak przekaz reklamowy, liczy się front, gdyż firmy nie chcą pokazywać gorszej strony - a szkoda, bo kocham naprawiać gorsze na lepsze. To boli, gdy rozmowa jest tylko przykrywką - oblewamy sukces podaniem sobie rąk na cienkiej warstwie lodu, który po kilku dniach w pracy załamuje się i wpadasz w bagno. Miało być zupełnie inaczej. I krwawisz bardziej niż ze złamanym sercem. Rzeczywistość w wielu firmach przypomina ostry dyżur, ciągle coś płonie, co chwilę ranny (niezadowolony klient), pada system, ktoś czegoś zapomniał i jest kolejny giga f… up. Najgorsze co można powiedzieć kandydatowi na rozmowie, to ukrywanie takiego stanu wydarzeń i twierdzenie, że jest pięknie, spokojnie, „do Twoich zadań będzie należało A i B”. Jeśli statek płonie, pominięcie pozostałych liter alfabetu okazuje się niemożliwe, więc przychodzisz i zajmujesz się wszystkim, a to oczywiście rzuca cień na Twoje wyniki. Efekt? Niezadowolony pracownik (musi robić coś, na co się nie umawiał - jest chaos), niezadowolona firma (zajmując się zakresem spraw od A do Z - czyli wszystkim po trochę, nie wykonasz na 100% zadań A i B, gdyż wymagają one pełnego poświęcenia).
-Szymonie, jesteśmy pod wrażeniem Twojego doświadczenia i zdolności komunikacyjnych, czy masz do nas jeszcze jakieś pytania zanim podejmiemy decyzję?
-Oczywiście - jaką macie strategię rozwoju biznesu, czy macie określone wartości marki (z czym się je branding). Jakie wartości wyznaje Wasza firma w stosunku do klienta i pracownika?
-Yyyyy, nie rozumiemy o co pytasz, zakres stanowiska na które aplikujesz jest podany w ogłoszeniu o pracę. Nie ma u nas czegoś takiego jak misja, strategia, sprzedajemy usługi - to jest nasza strategia.
Zakres obowiązków + wynagrodzenie = to by było na tyle
Rynek zmienia się w oszałamiającym, dla wielu trudnym do zaakceptowania tempie. Niesie to za sobą daleko idące zmiany po stronie pracodawców, którzy muszą przyciągać potencjalnych pracowników czymś więcej niż ofertą finansową. Prowizja? Dzisiaj wszędzie można ją zdobyć - oby nie miała limitów i była skonstruowana z myślą o chęci jej wypłacenia (a więc możliwie... kiedykolwiek). Rośnie pojęcie Employer Brandingu, a więc zadań i procesów, które niegdyś nie w firmach albo nie istniały, albo w ostateczności były zamykane w dziale HR bądź wyrzucane na zewnątrz. I wielu pracodawców dzisiaj krzywo patrzy na opinię "dostosuj się do rynku albo stracisz ludzi". Jeszcze kilka lat temu wynagrodzenie było jedyną wartością, na jaką pracownik mógł liczyć, dzisiaj to tylko jeden z wielu elementów, jakich szukają ludzie. A dzisiaj biznes podnosi głos: "ale co mam jeszcze dać ludziom - mają podstawy, mają prowizje, premie, szkolenia, kawę, programy motywacyjne, firmowe długopisy i koszulki, karty sportowe, opiekę medyczną, systemy rozwoju wewnętrznego, dopłaty do nauki języków, eventy, urodziny firmowe, coraz więcej wolnego, home office, hulajnogi w biurach, darmowe parkingi, wizyty psychologów w biurach, masażystów, pokoje z play station..." - przecież jeszcze 10 lat temu to nie istniało. I jeżeli tego nie dasz, to ludzie pójdą tam, gdzie to dostaną... a to boli. Ale to pokazuje, że dzisiaj prowadzenie firmy to także coraz większa odpowiedzialność tworzenia atmosfery, wartości, więzi, prześcigania się w pomysłach "jak zdobyć najlepszych ludzi".
Pracownicy chcą coraz więcej? A czy firmy nie chcą zwiększać zysków i zdobywać rynku? Dlaczego metkę roszczeniowości przypinamy tylko do pracowników, skoro firma również "stale żąda więcej"?
Po co szanować klientów, na siłę integrować pracowników, tworzyć quality book’i i inne narzędzia, skoro to nie jest nasz fach - nasza firma sprzedaje swój produkt, reszta jest zbędna. I gdzie się podziała ta dziecięca radość, którą chcemy odnaleźć w tej firmie? Na ile zostało marketingu w marketingu? Czy w ogóle dzisiaj w większości firm istnieje definicja dbania o markę długofalowo? Być może, ale została zjedzona przez… sprzedaż. Otóż marketingu dziś jest mało, to pojęcie używane jest zamiennie ze sprzedażą, a czasem rozumiane jako sprzedaż. So bad. A co ze strategią, sposobem komunikacji z rynkiem - czyli orientacji na właściwego klienta, co z tą utęsknioną, przeklętą misją firmy - i jej wartością na przestrzeni lat? „Nasza firma jest na rynku już 15 lat” - tylko co z tego wynika poza sprzedażą usług? Zupełnie nic, jest tylko nastawienie na zysk „sprzedajemy bo widzimy, że się dobrze sprzedaje”, nikt nawet nie zwraca uwagi na poziom opinii na portalach: „ocena 3 na 6” - czyli w praktyce firma daje co drugiemu klientowi niezadowolenie? I to wpływa negatywnie na opinię pracownika o firmie, dlatego odchodzi…więc firma szuka kolejnych pracowników, by sprzedawali więcej, bo to się opłaca.
Firma szuka klientów i pracowników, których z marką będzie łączyła prawdziwa więź - ale z firmą łączą ich tylko „polubienia w mediach społecznościowych” i zapisy na newsletter.
I my, czyli rocznikowo Millenialsi, nie chcemy pracować w firmie nie wierzącej w głębokie wartości, żadne sensowne wartości, które przecież chcą tworzyć wszyscy jej pracownicy (o ile pracownikom się na to pozwoli). Ale nie mamy wyjścia, godzimy się na klasyczne zarabianie, bo za zwykłe dziękuję i przepraszam nie kupimy w Żabce nawet zapałek - i nie zabierzemy dziewczyny na kolację, która nie będzie kebabem (chyba, że to kebab z Radzymina - zwracam honory). A my jesteśmy głodni chleba, steków, tostów z awokado! Zauważam, że dzisiaj ludzie chcą pracować w wymarzonych w ich ocenie firmach, wysyłają do tych firm CV, a firmy te odpowiadają = nie, nie szukamy takich ludzi. A jednak firmy marzą o tym, by znaleźć takich ludzi, którzy będą chcieli w ich firmie pracować, gdyż Ci ludzie w pewnym sensie naturalnie utożsamiają się z ich marką. Ale trzeba umieć to wykorzystać i rozłożyć na sukces-plan.
Jeżeli firmy działają tylko dla zysku, niech nie dziwi fakt, że pracownicy pracują tylko dla pieniędzy, jako ostatecznej i jedynej „misji” jaką firma posiada. A dalej przychodzi już tylko rotacja wywołana pieniądzem.
Autor: Szymon Surma
Oryginał artykułu ukazał się na stronie: www.szymonsurma.com